Historia żołnierza z oddziału Młota i Huzara
- Alicja Dybowska
Article Index
W tym czasie ojciec znał się już ze swoją przyszłą żoną, a moją matką - Jadwigą. Mama opowiadała, że gdy ojciec był już w lesie, udało jej się kilka razy z nim zobaczyć, oczywiście w pełnej konspiracji - miejsce i godzinę spotkania podawali nieznani jej ludzie. Jedno z tych spotkań miało się odbyć 27 lipca. Było to tuż po połączeniu się oddziału „Huzara” z oddziałem „Młota”. Obydwie grupy stacjonowały niedaleko Ciechanowca - na Zadobrzu. Niestety do spotkania wtedy nie doszło. Jak wspomina mama, tego dnia odbyła się potyczka partyzantów z odziałem KBW - dokładnie w tym miejscu, gdzie miało odbyć się ich spotkanie. Ojciec też wspominał tę potyczkę i mówił, że kule po prostu świstały mu koło ucha, bo gdy prawie cały oddział „Huzara” odbiegł już daleko, on, brat Ryszard i ktoś jeszcze, pomagali uciekać „Młotowi”, który z „racji sztywnej jednej nogi”, nie mógł tak szybko biec. Ojciec zabezpieczał odwrót, ostrzeliwując się z erkaemu. Zastrzelony został niestety amunicyjny Ojca - „Orzełek”. Następnego dnia dotarła do mamy informacja, że bracia Dybowscy nie żyją. Mama nie uwierzyła w to - czuła że ojciec żyje. I rzeczywiście, to inni bracia z oddziału „Huzara” polegli w tej potyczce.
Na zimę trzeba było się gdzieś „zadekować”. Ojciec opowiadał, że razem z braćmi zbudowali bardzo dobrze zamaskowany bunkier w głębi lasu rudzkiego i tam zamierzali przezimować, licząc na pomoc rodziny i znajomych z okolicznych wiosek, którzy znali od dawna „Dyboszczaków” i nigdy swojej pomocy wcześniej nie odmawiali. Ojciec też z zamiłowania polował, bo przecież to on między innymi założył w Ciechanowcu (przed wpadką z bronią) koło myśliwskie „Rogacz”, które istnieje do dzisiaj...
Jesienią 1948 r. Ryszard przyprowadził do bunkra (ziemianki) „Młota”, mówiąc że „Huzar” prosi, aby go przezimowali. W tym bunkrze razem z „Młotem” miał zostać tylko Ojciec i Leopold, a Ryszard z innym partyzantem „Marynarzem” znajdowali się w bunkrze w lesie pobikrowskim. Oprócz tego, na skraju lasu rudzkiego nieopodal wsi Czaje był jeszcze jeden bunkier, chociaż już nie tak dobrze zamaskowany. „Młot” wszystkich swoich partyzantów z Siedleckiego odesłał za Bug. W tym czasie był on chyba najbardziej poszukiwanym człowiekiem na Podlasiu. Rozesłany został za nim list gończy i wyznaczono dużą nagrodę pieniężną za jego głowę. Nic dziwnego, że nie dowierzał już nawet swoim starym druhom, bo Urząd Bezpieczeństwa chciał ulokować swoją wtyczkę jak najbliżej „Młota” i wziąć go żywego.
Ojciec wspominał o dwóch ogromnych obławach, które przechodziły dosłownie o kilka kroków od ich schronienia. Jedną z nich obserwował, siedząc na wysokiej sośnie, na którą udało mu się w ostatniej chwili wdrapać. Podczas drugiej był akurat nad małym jeziorkiem i prał bieliznę, gdy usłyszał głosy ludzi i psów. Szybko chwycił rzeczy i przyczaił się w szuwarach, ale na środku jeziorka pozostały mydliny. Żołnierze podobno prawie się o niego otarli, ale ani pies nie zaszczekał ani nikt nie zwrócił uwagi na pływające pozostałości po praniu.
Po jednej z takich obław ojciec przeszedł się po śladach żołnierzy i znalazł list pisany do jakiegoś młodego żołnierza przez jego matkę. W liście tym matka prosiła syna, aby postarał się tak przetrwać służbę wojskową, aby nikogo nie zabić, bo przecież ci młodzi chłopcy w lesie mają też swoje matki, które drżą o ich życie. Ojciec, gdy opowiadał o tym miał łzy w oczach, ponieważ jak powiedział i jego celem było jakoś przeżyć - to ukrywanie się - nikogo nie zabijając. Mówił, że gdy strzelał z erkaemu to oczywiście nie wie czy kogoś nie trafił, ale stanowczo sprzeciwiał się celowaniu i strzelaniu do kogokolwiek. Brzmi to niewiarygodnie, gdy uświadomimy sobie z jakim zapałem zbierał zawsze broń i to, że przebywał właśnie w oddziale partyzanckim, gdzie w każdej chwili mogło dojść do walk. Ale takie właśnie sprzeczności były udziałem niejednego partyzanta i nadają tragicznego wymiaru tamtym czasom i tamtym ludziom. Ten tragizm czuło się w ojcu przez całe właściwie życie. Drugą wstydliwą sprawą była bielizna. Ojciec powiedział, że nie tak bał się śmierci jak tego, że go wezmą w brudnej bieliźnie. Dlatego mimo ciężkich warunków prał ją częściej może od innych.
Jak spędzili tę zimę w bunkrze we trojkę? Zdaje się, że nie najlepiej. To chyba nie był dobry pomysł zamykać na małej przestrzeni dojrzałego mężczyznę, dowódcę, będącego już w konspiracji od kilku dobrych lat, którego na wolności mógł czekać tylko wyrok śmierci, z młodzieńcami w wieku 19 i 21 lat, którzy chcieli uczyć się, pracować, kochać i którzy chyba już wtedy nie wierzyli, że będzie trzecia wojna światowa i Zachód przyjdzie nam z pomocą, a ich wina, czyli nielegalne posiadanie broni - nie była tak wielka.
Franciszek Rytel - „Franio”, (jak zawsze mawiał o nim ojciec) - mieszkaniec okolicznych Czaji, który jako jedyny bywał w tej lepiej zamaskowanej ziemiance, opowiadał nam po latach, że chłopcy odnosili się do „Młota” z szacunkiem i że panowała tam bardzo dobra atmosfera, na przykład w czasie Świat Bożego Narodzenia 1948 r. grano w karty i żartowano. Do „Młota” zwracano się oficjalnie „Panie Komendancie”, chociaż między sobą mówiono o nim „Stary”. Ojciec wspominał jednak, że dochodziło między nimi nieraz do bardzo ostrych dyskusji na tematy polityczne. „Młot” był bezkrytyczny wobec czasów przedwojennych; - chłopcy, jak większość chyba młodych ludzi, marzyli o lepszej sprawiedliwej Polsce, gdzie nie będzie takich obszarów biedy jaką widywali nieraz na wsiach. Wspólna niewątpliwie dla wszystkich była silna niechęć do Sowietów i ich hegemonii. Szczególnie Poldek był nieprzejednany w takich rozmowach i niewątpliwie narastała między nim a „Młotem” wzajemna niechęć. Ojciec częściej wychodził, bo polował.
Jak oni żyli w tych tak ekstremalnie trudnych warunkach? Pomagała im matka Helena, liczna rodzina z Radziszewa, Franciszek Rytel, pan Bronisław Godlewski który był zakonspirowany w siatce, ale także rodziny Siekluckich, Tryniszewskich, Boguszewskich, Białych, Mościckich, gajowy Zapisek - ci wszyscy szlachetni ludzie, którzy dobrze wiedzieli co grozi za taką pomoc, ale nie odmawiali jej tym, którzy tak straceńczo bronili wspólnej wolności. I jakie to niezwykłe, że wśród tak dużej grupy ludzi nie znalazł się żaden konfident. Przecież kilka wsi wiedziało o tym, kto ukrywa się w lesie - nikt jednak nie wydał.
Był jeszcze jeden problem o którym ojciec niechętnie wspominał, a mianowicie zdarzyło im się odmówić wykonania rozkazu zastrzelenia wskazanych przez „Młota” dwojga osób. Byli to podwładni „Młota” z sokołowskiego oddziału, którym przestał ufać. Ale cała ta sprawa była tak moralnie dwuznaczna, że po prostu twardo odmówili, próbując wyperswadować mu ten pomysł. Po latach Ojciec powiedział Mamie o kogo chodziło, ale prosił, żeby nie ujawniała tej informacji, bo kto nigdy nie był w sytuacji zaszczutego człowieka, tak jak „Młot”, ten nie zrozumie jak lęk i podejrzenia mogą opanować duszę. A poza tym zwykła lojalność wobec ludzi z podziemnego wojska nie pozwalała mu rozgłaszać spraw, które po latach mogłyby nabrać posmaku sensacji i oderwane od kontekstu historycznego być źle zrozumiane. I ja nie wspominałabym tutaj o tej sprawie, gdyby nie sprzeciw mój i całej rodziny wobec faktu, iż postać „Młota” została w ostatnich latach wciągnięta w tryby polityki historycznej, przy czym posłużono się nią w dosyć prymitywny sposób, tzn. zamiast ukazać całą jej złożoność i tragizm, co mogłoby być kształcące dla młodego pokolenia - postawiono ją na pomniku (również dosłownie), wybierając z życiorysu „Młota” tylko te fakty, które były wygodne do podtrzymania tezy o jego niezłomności, a publikacje jakie powstały przy tej okazji ukazywały nie człowieka, zmagającego się z ponurą rzeczywistością, mającego wiele sukcesów ale i też chwile słabości, tylko symbol jakiejś tępej i ślepej nieugiętości.