Dzieciństwo w cieniu Treblinki
- Ryszard Poślada
Wspomnienia te pragnę poświęcić pamięci moich Rodziców, a także Rodaków z ziemi kosowskiej, którym wypadło żyć w tamtych trudnych i pełnych nieszczęść czasach. Chciałbym, aby pamięć o tamtych latach przeniosła się na pokolenie naszych dzieci i wnuków, a być może i dalej.
Będzie to opowieść składająca się z obrazów wydarzeń i przeżyć, jakie zapisały się w pamięci kilkuletniego dziecka, które od początku swej świadomości zetknęło się ze światem wojny, strachu, podłości i przemocy. Jako mały chłopiec nie rozumiałem wtedy istoty wydarzeń, a odbierałem je tylko jako przeżycia dobre lub złe.
Przyszedłem na świat w tragicznym dla Polaków miesiącu wrześniu, kiedy wojna obronna dobiegała już końca. Ojciec mój, zmobilizowany jeszcze latem, od pierwszych dni września brał udział w walkach z Niemcami w rejonie Łomży i Zambrowa. Po rozbiciu jego oddziału jakiś czas walczył w oddziale zbrojnym w rejonie Andrzejewa, gdzie dostał się do niewoli, skąd tego samego dnia udało mu się zbiec. Gdy powrócił, po wielu perypetiach do swojej wioski Łomna, za kilka dni świętował moje narodziny. W tym czasie do naszej miejscowości weszli Sowieci i w pobliskim Kosowie ustanowili swoją administrację. Ponieważ byłem pierwszym dzieckiem, urodzonym za nowej administracji, to miejscowi ludzie zaczęli nazywać mnie „bolszewikiem”. Nadawanie przydomków, czy też przezwisk było zwyczajem powszechnym w naszej okolicy, wynikającym z potrzeby odróżnienia rodzin lub też osób noszących często te same nazwiska. Moja rodzina nosiła nazwisko bardzo popularne w naszej wiosce. Dla jej odróżnienia od pozostałych rodzin, nadano nam przydomek „Sołdaty”, biorący się stąd, że mój pradziad w wyniku „branki”, przesłużył w carskim wojsku 25 lat, czyli był w tak zwanych „ sołdatach”.
Wojska sowieckie stacjonowały w naszym rejonie, położonym zaledwie sto kilometrów od Warszawy bardzo krótko, po czym wycofały się za Bug, a na ich miejsce weszły okupacyjne wojska niemieckie.
W naszej wiosce nie było posterunków niemieckich. Najbliższy z nich znajdował się na odległym około 2 km wzniesieniu terenowym, zwanym „Telakowską Górą”. Był to posterunek zajmujący się utrzymaniem łączności i obserwacją przestrzeni powietrznej. Jego niewielka załoga bywała często w naszym domu, przychodząc po żywność lub też była zapraszana na okazyjne przyjęcia i uroczystości rodzinne. Byli to na ogół dobrzy Niemcy, których wojna oderwała od rodzin. W pamięci mojej utrwalił się ich obraz jako dobrych „wujków”, którzy brali mnie na ręce i częstowali długimi, smacznymi cukierkami w kolorowych papierkach. Szczególnie utkwił mi w pamięci jeden z nich, wysoki blondyn o szlachetnej, budzącej zaufanie twarzy. Pamiętam, że nazywał się Szwarc i miał złoty ząb, widoczny, gdy się uśmiechał. Pewnego razu, podczas zakropionego mocno bimbrem przyjęcia, tenże Szwarc zaczął pokazywać przy stole jakieś fotografie i bardzo przy tym płakał. Potem wstał, chwycił stojący w kącie karabin i wepchnął go do paleniska przy kuchni. Zrobiło się wtedy duże zamieszanie, wszyscy biesiadnicy poderwali się od stołu i zaczęła się szarpanina, podczas której mój ojciec wyciągnął z paleniska karabin z tlącą się kolbą i owinął go mokrymi szmatami. Po tym wydarzeniu Niemcy z „Telakowskiej Góry” przestali nas odwiedzać. Długo tęskniłem za nimi, bo polubiłem ich wizyty, a zwłaszcza te długie, smakowite cukierki.
Później poznałem też innych Niemców, groźnych i budzących przestrach. Przyjeżdżali oni do wsi znienacka, dużym samochodem z brezentową budą, wpadali do upatrzonych domów, głośno krzyczeli i zawsze czegoś szukali, a czasami kogoś zabierali ze sobą. W naszym domu byli kilka razy. Zawsze był z nimi duży, opasły żandarm z Kosowa, w długim, zielonkawym płaszczu, w hełmie i z błyszczącą, wiszącą na łańcuchu blachą na piersiach. Nazywał się Berenz. Zapamiętałem zwłaszcza jedną z takich wizyt. Samochód z żandarmami zatrzymał się na skraju wsi. W tym czasie moja ciotka, mieszkająca bliżej końca wsi, przybiegła i powiadomiła nas, że we wsi są Niemcy. Ojciec mój przeczuwając, że może przyjechali również po niego, niezwłocznie wyskoczył przez okno i zbiegł poza zabudowania gospodarcze, gdzie miał przygotowaną wcześniej skrytkę. Za chwilę samochód z Niemcami podjechał już pod nasz dom i uzbrojeni żandarmi wpadli do środka. Tym razem był z nimi cywil w skórzanym płaszczu i w kapeluszu, który mówił dobrze po polsku. Zapytał, gdzie jest ojciec. Matka moja powiedziała mu, że nie wie, bo rankiem wyszedł z domu i nie powiedział jej, dokąd. Niemcy wpadli wtedy we wściekłość, zaczęli głośno krzyczeć i przeszukiwać wszystkie pomieszczenia. Najgłośniej krzyczał Berenz, który w pewnym momencie podszedł do mnie, siedzącego na taborecie, spojrzał groźnie i mocno uszczypnął mnie w policzek, po czym złapał mojego starszego brata za kark i zaczął go tarmosić i bić, pytając ciągle o ojca. Nie otrzymał od brata odpowiedzi, więc skierował całą swoja złość na naszą matkę. Szarpał ją za ramię, strasznie wydzierając się przy tym. Zapamiętałem często powtarzane przez niego słowa: „verfluchte donnerwetter”, „raus” i „ nach Treblinke”, których znaczenia jeszcze nie rozumiałem, ale budziły one we mnie przerażenie. Zaczęliśmy wszyscy głośno płakać. Po pewnym czasie żandarmi wyszli na podwórze, a do matki podszedł cywil w skórzanym płaszczu, uspokajał ją i wyjaśniał przyczynę interwencji. Z jego relacji wynikało, że ktoś złożył na nas donos na posterunek w Kosowie, że ojciec pędzi bimber, przechowywaliśmy niemeldowanych warszawiaków oraz że ukrywaliśmy zbiegłych z niewoli jeńców rosyjskich. Były to poważne oskarżenia, za każde z nich groziła kara śmierci lub w najlepszym razie pobyt w karnym obozie pracy w pobliskiej Treblince. Matka na oskarżenia te zareagowała nadzwyczaj opanowanie, wyjaśniając, że bimber to rzeczywiście ojciec kiedyś pędził, ale już tego nie robi i zniszczył wszelkie urządzenia do jego produkcji. Co do zarzutu o niemeldowanych warszawiakach, to faktycznie bywali u nas tacy, ale była to zaprzyjaźniona z nami rodzina Kucharków z Warszawy, z ulicy Bugaj, która przyjeżdżała tylko na krótko, aby pomagać nam w pracach żniwnych. Usłyszawszy to nazwisko i adres, cywil zapytał o miejsce pracy pana Kucharka, a gdy matka wymieniła, że pracował na barce przy wydobywaniu piasku z Wisły, powiedział wówczas, że zna tego pana jako porządnego człowieka, bo jego ojciec, Niemiec z pochodzenia, był przed wojną właścicielem przedsiębiorstwa wydobywającego piasek wiślany, a pan Kucharek u niego pracował i bywał nawet u nich w domu. To zadecydowało, że ów cywil nie pytał już o dalsze zarzuty, uznawszy je widocznie za wymyślone przez autora donosu. Wychodząc, powiedział tylko matce, aby uważać na naszych sąsiadów, nie powiedział jednak, których. Tego dnia Niemcy zabrali ze sobą jednego z mieszkańców wioski nazwiskiem Oleszczuk, u którego znaleźli aparaturę do wyrobu bimbru. Podobno został on osadzony w karnym obozie pracy, w Treblince, gdzie zginął potem z wycieńczenia. Do obozu tego Niemcy zabierali też ludzi, którzy zalegali z kontyngentami. Dowiedziałem się, że z takiego powodu osadzony został w obozie Zygmunt Telakowiec z Olszewa. Jego jednak rodzina zdołała po pewnym czasie wykupić u niemieckiego starosty w Sokołowie Podlaskim.
Nam los zaoszczędził nieszczęścia, chociaż było ono bardzo bliskie, bo zarzuty zawarte w donosie były jednak prawdziwe. Ojciec w tym okresie często pędził bimber i był nawet znanym w okolicy wytwórcą aparatury do jego wyrobu. Podczas zimy, przez pewien czas, przechowywaliśmy też dwóch żołnierzy rosyjskich, zbiegłych z niemieckiej niewoli. W jakich okolicznościach znaleźli się u nas, tego nie wiem. Pamiętam jednak dobrze, że prawie przez całą zimę ukrywali się w naszej stodole, gdzie w sąsieku mieli wykopaną jamę w sianie, w której przebywali. Do naszego domu przychodzili, kryjąc się za opłotkami, późnym wieczorem, już po zmroku, aby zjeść coś ciepłego i ogrzać się przy piecu. Matka zaciemniała wtedy okna derkami i przygaszała lampę. To samo robiono w drugiej części budynku, w której mieszkał stryj z rodziną. Rosjanie byli młodymi chłopcami, którzy mimo swojego tragicznego położenia lubili się bawić i czasami dla rozgrzewki tańczyli „trepaczka”, bo tak nazywali swój taniec. W zimne noce zabierali ze sobą naszego psa, który spał z nimi i ogrzewał swoim ciepłym, puszystym futrem. O ich pobycie nikomu nie mówiliśmy, nawet najbliższej rodzinie. Rodzice bardzo nas pilnowali, abyśmy nie wygadali się, że ktoś obcy u nas przebywa. Nie ustrzegli się jednak czujnych oczu i uszu sąsiadów. Rosjanie dotrwali u nas do wczesnej wiosny. Im była ona bliżej, tym częściej wypytywali o drogi w kierunku wschodnim. Wraz z pierwszymi, cieplejszymi promieniami słońca odeszli na wschód, zostawiając po sobie puste legowisko i niezatarte wspomnienia, ale też i ulgę, bo gdy byli u nas, to żyliśmy w ciągłym strachu.
Innymi, przebywającymi u nas później gośćmi, ale już całkiem legalnie, byli poznaniacy, których Niemcy wysiedlili z rodzinnych stron i rozlokowali w naszych okolicach. Do nas sołtys przydzielił dwóch młodych chłopców, jednego starszego, w wieku około 16 lat i drugiego młodszego, mającego najwyżej 10 lat. Przebywali u nas przez kilka miesięcy. Z młodszym z nich spałem w jednym łóżku. Starszy podobno miał kontakty z partyzantami. W naszym domu traktowaliśmy ich bardzo dobrze i okazywaliśmy dużo współczucia dla ich losu. Później zostali oni przesiedleni w inne okolice.
Moje dzieciństwo przez cały czas związane było z wydarzeniami, jakie działy się w naszej wiosce i najbliższej okolicy. Obserwowałem rodziców i ludzi dorosłych, a z ich zachowania wnioskowałem, kiedy działo się coś złego i na swój dziecięcy sposób przeżywałem to na równi z nimi. Często słyszałem, jak wymawiali niezrozumiałe dla mnie słowo – Treblinka. Kojarzyłem je sobie najpierw z czymś złowrogim, co istniało gdzieś niedaleko, za horyzontem, za pagórkiem, za pobliskim zagajnikiem. Obserwowałem, jak dorośli spoglądali często w jednym kierunku, z którego było widać unoszący się w oddali słup dymu, raz większy, raz mniejszy. W mgliste i deszczowe dni dym ten opadał na pobliskie pastwiska, pola i łąki i miał dziwny mdławo-słodkawy zapach.
Pewnego, letniego dnia dym pojawił się inny niż zwykle, był gęsty i smoliście czarny, układał się w wielki pionowy słup. Ludzie wyszli na drogę przed swoje domy i obserwowali go z zaciekawieniem, ale i strachem. Niektórzy mówili, że to na pewno pali się jakaś pobliska wioska, Wólka lub Guty, inni zaś, że to Treblinka i że coś tam musiało się wydarzyć. Tego samego dnia, w nocy, słychać było głośne, inne niż zazwyczaj, ujadanie psów. Nad ranem ktoś cicho zapukał w nasze okno. Zaniepokojeni rodzice, po chwili naradzania się, postanowili wyjść i zobaczyć, kto to może być. Niebawem wrócili prowadząc ze sobą młodego, może szesnastoletniego chłopca. Był wysoki i bardzo chudy, miał dziwne, czarne i smutne oczy, w których widać było strach. Słabo mówił po polsku, był bardzo głodny. Gdy został nakarmiony, ojciec mój zaczął wypytywać go, kim jest i skąd się tutaj wziął. Chłopiec opowiedział, że jest Żydem i uciekł z obozu śmierci w Treblince, gdzie był bunt więźniów, którzy zabili kilku strażników oraz podpalili zbiorniki z benzyną, w wyniku, czego cały obóz zaczął się palić. On uciekł razem z innymi, ale wielu zostało zastrzelonych przez strażników. Uciekający rozbiegli się w różnych kierunkach, aby oddalić się od obozu jak najszybciej i jak najdalej. On biegł cały czas, kryjąc się po lasach i zaroślach. Gdy dotarł do naszej wsi, był już zmęczony, próbował więc dostać się do kilku domów, ale go nie wpuszczono. Nastał już ranek i rodzice zaczęli się zastanawiać, jak można temu biedakowi pomóc. W tym czasie przyszedł do nas sołtys, który już o wszystkim wiedział. Długo spierali się obaj, on i mój ojciec, a w końcu ustalili, że trzeba chłopca wziąć na wóz i odwieźć w kierunku Kosowa żeby cała wieś widziała, jak jadą na żandarmerię. W pobliskim lesie mieli go wypuścić, a po powrocie opowiadać, że chłopiec im uciekł. Tak też zrobili. Plan ten nie powiódł się, bo zaraz po wyjechaniu ze wsi natknęli się na patrol niemiecki na rowerach, który zatrzymał ich i nie pytając o nic, zabrał chłopca ze sobą. Takich patroli w tym czasie krążyło w okolicy wiele. Wydarzenie to na długo pozostało w mojej pamięci i nawet teraz, po wielu latach, przypomina mi się wychudzona twarz i smutne oczy tego chłopca.
W kilka dni po tym wydarzeniu matka moja pracowała sama w polu i spotkała dwóch Żydów, którzy wyszli z lasu i poprosili ją o jedzenie. Ponieważ nie miała jedzenia ze sobą, zaproponowała, że pójdzie do domu i przyniesie. Dostała od nich 300 zł i umówiła się, że gdy wróci z jedzeniem, to zaklaszcze w dłonie, co będzie znakiem rozpoznawczym. Gdy powróciła, długo klaskała, ale nikt nie wyszedł z lasu. Widocznie coś w międzyczasie musiało się wydarzyć. W kilka dni potem ludzie we wsi zaczęli mówić, że w lesie, kilka kilometrów dalej, leżą zwłoki dwóch zabitych Żydów. Prawdopodobnie zostali zabici przez miejscowych bandytów, którzy oczekiwali, że znajdą przy nich kosztowności i pieniądze. We wsi potem mówiło się po cichu, że niektórzy to nawet wiedzą, kto jest w tę sprawę zamieszany.
Kolejny rok mojego życia przyniósł nowe wydarzenia. Latem pojawili się we wsi jacyś dziwacznie uzbrojeni ludzie, którzy przyjechali wozami załadowanymi różnym dobytkiem, a niektórzy konno. Mieli też ze sobą krowy. Były również wśród nich kobiety i dzieci. Ich widok i zachowanie budziły strach. Ubrani byli w różne mundury, a niektórzy z nich nosili wielkie, futrzane czapy. Ludzie we wsi nazywali ich Ukraińcami. Zaraz po przybyciu zaczęli plądrować wieś i zabierać dobytek, w tym konie i krowy. Przerażeni tym ludzie wyprowadzali swój dobytek i ukrywali w leśnych gęstwinach. Kiedyś Ukraińcy odkryli w zaroślach i zabrali konia mojemu stryjowi. Stryjenka wzięła mnie ze sobą i poszliśmy do ich obozu, aby go wykupić. Mimo naszego płaczu i wręczanych pieniędzy, nie chcieli z nami rozmawiać. Zgodzili się oddać konia dopiero, gdy dostali kilka dużych butelek bimbru.
Dorośli coraz częściej mówili o zbliżającym się froncie. Nie wiedziałem wówczas, co to jest, ale kojarzyłem ze słyszanymi, odległymi pomrukami, przypominającymi odgłosy dalekiej burzy. Pomruki te stawały się z każdym dniem coraz bliższe i głośniejsze. Później pojawiać się zaczęły świetliste, świszczące smugi na niebie, którym towarzyszyły odgłosy dalekich grzmotów. Lubiłem bardzo je obserwować, toteż często korzystałem z nieuwagi matki i wybiegałem za stodołę, aby przyglądać się temu zjawisku. Nie rozumiałem, dlaczego zabraniano mi tego, a jeszcze bardziej nie rozumiałem, dlaczego nie wolno mi było przeskakiwać przez druty rozciągnięte w polu za stodołą. Któregoś dnia przyszedł do nas sołtys z dwoma Niemcami i powiadomił, że prawdopodobnie będziemy przesiedleni do innej wsi, bo tu będzie przechodził front. Nie wiedziałem, co to znaczy, ale zauważyłem, że moi rodzice bardzo przejęli się wtedy tą wiadomością. Potem jednak Niemcy opuścili wieś i przestano mówić o przesiedleniu. Czasami tylko widzieliśmy przejeżdżające samochody żołnierzy lub patrole na motocyklach.
Pewnej letniej nocy u sąsiadów naszych paliło się światło i słychać było odgłosy libacji. W tym samym czasie moi rodzice wyszli z domu za stodołę, aby obserwować łunę widoczną nad Sokołowem Podlaskim, który był bombardowany przez rosyjskie samoloty. Niedługo do domu przyszła sama matka, gdyż ojciec zatrzymał się jeszcze na chwilę w gumnie. Zaraz po niej do domu weszło dwóch umundurowanych, młodych ludzi z bronią, w furażerkach z orzełkami – wyglądali groźnie. Zaczęli świecić nam w oczy latarką i pytać, kto z tego domu wychodził przed chwilą na dwór. Gdy matka opowiedziała, jak to było, zaczęli szukać naszego ojca, który zauważył całe zajście i skrył się w ogrodzie. Nie znalazłszy ojca, wyciągnęli z łóżka, mieszkającego obok stryja i strasznie zbili go knutami. Na odchodnym powiedzieli, że jeszcze tu wrócą, aby rozliczyć się z naszym ojcem. Znowu zaczęliśmy żyć w strachu, tym razem przed naszymi partyzantami
Gdy po tym wydarzeniu trochę uspokoiło się i odgłosy frontu były coraz bliższe, ojciec zaczął budować głęboki schron w zaroślach za stodołą. W schronie tym siedzieliśmy przez kilka dni, aż do pamiętnego poranka, kiedy przyszedł ojciec i powiedział, że jest już po wszystkim i we wsi są Rosjanie. Wróciliśmy wtedy do domu, panował w nim okropny bałagan a na podłodze spali pokotem żołnierze w szarozielonych mundurach. Przez wieś ciągle jechały samochody przybrane gałęziami, wozy konne i inne dziwne pojazdy, na których było pełno żołnierzy. Widok taki trwał nieprzerwanie przez kilka dni, po czym wszystko stanęło. Wtedy do naszego domu wprowadził się rosyjski kapitan, Aleksiej Mokrousow. Był to młody, bardzo przystojny i inteligentny człowiek, dbający bardzo o swoją higienę. W stosunku do nas zachowywał się z dystansem, był małomówny i zamknięty w sobie. Codziennie wieczorem matka moja przygotowywała mu ciepłą kąpiel w balii, a rano, gdy wychodził, pachniał mocno perfumami. Gdy kładł się spać, zawsze pod poduszkę wkładał rewolwer. Jego przeciwieństwem był podległy mu, młody i wesoły żołnierz o imieniu Iwan, z którym bardzo się zaprzyjaźniłem. Przychodził on do nas zawsze rano, budził mnie słowami: „Rysik, stawaj, pajdom pa sup”. Potem brał mnie za rękę i prowadził do stojącej u sąsiadów w ogrodzie kuchni polowej. Pomijał oczekującą przed kuchnią kolejkę żołnierzy, podchodził prosto do kotła i prosił kucharza, aby dał więcej zupy i trochę cukru dla „Rysika”. Przychodziliśmy potem do domu i razem jedliśmy smaczną zupę. Często, oczekując na swego kapitana, Iwan bawił się ze mną w różne wymyślane przez niego gry i zabawy. Niekiedy pozwalał mi bawić się jego karabinem – „ pepeszką” albo magazynkiem z nabojami. Traktował mnie jak swojego synka, a ja jego jak dużo starszego brata. Kiedy ojciec mój spadł z konia i złamał sobie rękę, to Iwan brał kosę i pomagał nam w żniwach, które tego lata były opóźnione. Zawsze rano przyjeżdżał po kapitana szofer, Wasyl. Jego też lubiłem, chociaż wyglądał groźnie, miał sumiaste wąsy i srogie spojrzenie. Pozwalał mi on wchodzić do szoferki, kręcić kierownicą i poruszać różnymi gałkami, jakie były w środku. Ciekawiły mnie też bardzo światła w samochodzie, takie silne i jasne, jakich jeszcze nigdy nie widziałem.
Pewnego razu ojciec zaprowadził mnie do remizy strażackiej, gdzie żołnierze rosyjscy wyświetlali film o wojnie. Było tam bardzo tłoczno, ojciec stał, a ja siedziałem mu na ramionach i płakałem, bo bałem się tego, co poruszało się na ekranie.
Na jesieni Rosjanie obchodzili swoje święto, „prazdnik”. U nas w domu odbywało się z tej okazji huczne przyjęcie, było dużo ludzi, bimbru i kapusty z olejem lnianym na zakąskę, śpiewano i tańczono „trepaczka”. Dostałem wtedy od Iwana ciepłą czapkę z nausznikami, którą nosiłem długo i dumnie, chociaż była dla mnie za duża. Cieszyłem się wtedy z każdego dnia, bo przynosił coś nowego i ciekawego. Cieszyłem się też, że wszyscy byli w domu, a ojciec nie musiał się już ukrywać.
Rosjanie stacjonowali w naszej wsi długo, aż do zimy. Potem ruszyli dalej, z frontem, na zachód i wieś opustoszała. Czasami tylko przejeżdżały przez nią jakieś pojedyncze samochody. Kiedyś w nocy wstąpił do nas Wasyl, który przejeżdżał w pobliżu i zboczył z drogi, żeby się z nami zobaczyć. Od niego dowiedzieliśmy się, że nasz kapitan zginął na froncie pod Łodzią, spalił się w samochodzie, w który trafiła bomba. Była to dla nas wszystkich bardzo smutna wiadomość.
Niedługo po odejściu wojsk rosyjskich wojna dobiegła końca i nasza wieś ożywiła się. Ludzie zaczęli częściej wychodzić przed domy, na drogę i długo rozmawiali ze sobą. W domach też prowadzono długie wieczorne rozmowy o tym, kto przeżył wojnę, kto zginął na pewno, a o kim nie ma jeszcze wiadomości. Opowiadali też o zniszczonej Warszawie i ziemiach poniemieckich na zachodzie, gdzie podobno było dużo bogactw i można było się osiedlać.
Przynoszono też wiadomości, że w niedalekiej Treblince, na terenie byłego obozu śmierci, ludzie znajdują złoto i kosztowności. Opowiadano o szczęściarzach, którym udało się znaleźć ukryte w ziemi woreczki ze złotymi monetami, biżuterią lub innymi kosztownościami. Teraz słowo Treblinka, budzące do niedawna grozę i przerażenie, stało się synonimem szczęścia i bogactwa. Z okolicznych wiosek, i nie tylko, żądni łatwego zysku ludzie zaczęli robić wypady na teren byłego obozu i nie zważając na okropny fetor, kopali w tej uświęconej prochami naszych braci Żydów, ziemi. W okresie największego nasilenia codziennie kopało tam podobno kilka tysięcy ludzi. Zaczęto nawet dzielić teren na działki i sprzedawać je spółkom kopaczy. Ojciec mój, który był tam przez zwykłą ciekawość, opowiadał o uruchomionych kantorach, do wyceny na miejscu znalezionych kosztowności.
Wśród tych, którym „poszczęściło się”, a nie zachowali tego w tajemnicy, zdarzały się prawdziwe tragedie. Nocami przychodzili do nich zbrojni ludzie i biciem oraz torturami wymuszali oddanie znalezionych „ skarbów”. Bywały też przypadki zabójstw. Proceder kopania i szukania skarbów trwał w Treblince przez kilka miesięcy. Później ograniczyły go władze bezpieczeństwa, które zaczęły urządzać obławy na kopaczy.
Życie na wsi w tym okresie było bardzo trudne, gospodarstwa były zrujnowane kontyngentami, mało było inwentarza, panowała ogólna bieda. Nie było też spokoju, bo po lasach kryły się zbrojne oddziały, które prowadziły walkę z nową władzą. Panoszył się też zwyczajny bandytyzm. W tych okolicznościach niektórzy decydowali się na opuszczenie rodzinnych stron i przenosili się na tak zwany „zachód” lub do miasta. Moi rodzice po wielu naradach zdecydowali przenieść się do miasta, w okolice Warszawy. Ojciec mój był wykwalifikowanym stolarzem, liczył więc na dobrą pracę w tym zawodzie.
Dalsze więc moje dzieciństwo przebiegało już w nowym miejscu i nowych, trochę lepszych warunkach i okolicznościach. Ciągle pamiętam jednak i wspominam swoje rodzinne strony i wszystkie wydarzenia z dzieciństwa spędzonego tam.
„Ponosimy winę za Polaków, którzy mordowali Żydów”